31 stycznia 2011

Nowości w przestrzeni

Nasz świat stopniowo przestaje być szary. Komunistyczne bloki są malowane na bajkowe kolory, nowe budynki zaskakują intrygującymi kształtami. Na ulicy potykamy się o artystyczne kostki i ciekawe architektoniczne rozwiązania. Młode pokolenie architektów bawi się formą i treścią, próbuje zmienić świat i myślenie odbiorcy. Wpleść w zwyczajne życie coś, co dotychczas było zarezerwowane dla… Tak właściwie dla kogo? Jakiejś chorej elity z milionami na koncie? Ważne, że teraz chodzi o to, żeby dostęp był możliwy dla każdego. Bez żadnych ograniczeń czy też wartościowania. Można było to dostrzec na wystawie „W przestrzeni” w tyskim SDK Tęczy. Na ekspozycji zostały przedstawione fotografie wykonanych projektów oraz pomysły na nowe rozwiązania. Wnętrza domów, budynki biurowe czy szklana łazienka to tylko wstęp do jeszcze większych koncepcji, które niesamowicie zaskakują.

Dokonane już zmiany Urzędu Stanu Cywilnego w Tychach sprawiają, że miejsce to jest przeniknięte jasnością i niewinnością. Dzięki przezroczystym krzesłom pomieszczenie wydaje się większe. Tyscy architekci jednak na tym nie kończą. Pomysłów im z pewnością nie brakuje. Został stworzony projekt muzeum FIATA w Tychach, gotowy już jest wodny plac zabaw na terenie Paprocan. Nasze miasto staje się coraz bardziej atrakcyjne, a nazwiska takie jak Bańka, Łyduch, Dyląg, Wilczok czy Skitek stają się coraz głośniejsze. Ludzie kojarzą architektów i oceniają ich pomysły. Ale te nie zawsze są takie rewelacyjne… Przykładem może być tutaj wykonanie projektu szatni przy sali gimnastycznej w Szkole Podstawowej nr 7. Dla autora - Roberta Skitka - punktem wyjścia był zróżnicowany wiek dzieci i ich wzrost. Dlatego nowocześnie wykonane ławeczki i wieszaki są umieszczone na różnych wysokościach. Ale czy ten pomysł zda egzamin? Czy szkoła to odpowiednie miejsce na bawienie się przestrzenią? Być może niekoniecznie. Zwłaszcza że pieniądze przeznaczone na wykonanie  szatni można było dać na coś innego, bardziej potrzebnego. Jest to pomysł kontrowersyjny, ale jedno jest pewne - jest to jakiś przełom, złamanie ogólnie przyjętych zasad. Podobnie sprawa wygląda w przypadku pomnika-instalacji przestrzennej upamiętniającej twórczość Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Część projektu została już wykonana, ostatecznie mają to być 23 sześciany. Te słynne kostki, o których już wcześniej wspominałam, to pomysł Mariusza Chodorka i Łukasza Łyducha. Jest to forma pomnika, ale ciekawiej rozwiązana. Formą nośnika jest treść. Podświetlone wiersze Baczyńskiego widnieją na jednej ze ścian sześcianu. Tekst jest czytelny dla wszystkich. Dosłownie dla wszystkich, bo obok ten sam wiersz jest napisany alfabetem Braile’a. Pomnikiem jest cały plac, a także boczne ulice, ponieważ poszczególne kostki także tam mają być rozmieszczone. Ogromną rolę odgrywa tutaj światło i cała koncepcja iluminacji. Autorzy zdecydowali się na taki projekt, ponieważ na placu Baczyńskiego znajduje się już fontanna. Pomnik by z nią konkurował, co nie byłoby dobrym rozwiązaniem. A tak nowoczesność i klasyczność przeplatają się i znakomicie spełniają swoją funkcję- zatrzymują widza i intrygują. Dzięki nim po prostu coś się dzieję.

Myślę, że jest to niesamowita sprawa i oby takich projektów było jak najwięcej. Ludzie lubią rzeczy, które są inne. Przykładem tu może być Kraków. Miasto, które zdecydowanie przyciąga uwagę. Miasto, w którym na każdym kroku znajdują się a to wyrzeźbione biblioteczki w ścianie kamienicy, czy też plany miasta odlane z największą dbałością o szczegóły. Cały świat przyjmuje nowe formy i szuka nowych rozwiązań. Dobrze, że dzięki tyskim architektom można to dostrzec także w naszym mieście, w Tychach.

Agata Kołodziejczyk

Do ostatniego kęsa

Ferie i szkoła. Te dwie kwestie d e f i n i t y w n i e się wykluczają. Ale nie dla uczestników warsztatów dziennikarskich w ramach Akcji Sztuki>Nowe. Na zajęcia przyszła solidna grupka młodzieży. I to zarówno na te z Jarosławem Jędrysikiem, jak i z Arkadiuszem Trzebuniakiem! Chyba jedynie ten właśnie aspekt - stała widownia - łączy oba spotkania. Pod innymi względami warsztaty skrajnie się od siebie różniły.

Pierwsze odbyło się spotkanie z Jarosławem Jędrysikiem. Redaktor naczelny „Echa” poprowadził warsztaty na temat felietonu. Zadanie miał o tyle łatwe, że sam co tydzień pisze teksty tego typu. Jednak jak sam przyznał, może jedynie połowę zaliczyć do kategorii „felieton”. A wszystko dlatego, że jest to naprawdę trudna forma. Dowiedzieliśmy się, jaką musi mieć budowę i co ją charakteryzuje. Jak tłumaczy sam Jędrysik, „felieton musi budzić skrajne emocje, niech wkurza lub budzi do refleksji. Powinien być iskrzący, a  przy tym luźno napisany. Jakby od niechcenia”. Słowem - dostaliśmy teorię w pigułce. Teraz cała sztuka polega na tym, żeby samemu próbować pisać tego typu artykuły. I na dodatek robić to z sensem. Myślę, że zadanie mamy ułatwione. Znając teoretyczną podstawę, możemy dodać coś od siebie i tworzyć osobiste formy. Te, które będą przesiąknięte naszym stylem i poglądami.

Warsztaty z Arkadiuszem Trzebuniakiem miały zupełnie inny charakter i inny temat. Motywem przewodnim była recenzja, ale poruszonych zostało także wiele innych kwestii. Spotkanie było podobne do akademickiego wykładu. Jednak nikogo to nie powinno dziwić, w końcu Trzebuniak to doktorant w Zakładzie Poetyki Historycznej i Sztuki Interpretacji Uniwersytetu Śląskiego. Zapoznaliśmy się z teorią dotyczącą recenzji i prześledziliśmy szereg przykładów. Praktycznie zdanie po zdaniu, bardzo szczegółowo. Były to teksty samego prowadzącego, które zostały nagrodzone m.in. w Ogólnopolskim Konkursie na Recenzję Filmową. Przy okazji zostaliśmy zachęceni do brania udziału w tego typu konkursach - i według mnie jest to naprawdę dobry pomysł. W końcu i tak nie chodzi o to, żeby od razu coś wygrywać, ale żeby mieć cel i pisać na konkretny temat, szkolić warsztat. A spróbować zawsze warto.

Były to już ostatnie warsztaty dziennikarskie w ramach tegorocznej Akcji Sztuki>Nowe. Ostanie, ale za to do ostatniego kęsa wartościowe. Patrząc  z perspektywy czasu, śmiało można powiedzieć, że opłacało się przychodzić. Cały cykl spotkań składa się na jedno słowo - szansę. Zarówno tę w kwestii pisania i szlifowania swoich umiejętności, jak i tę odpowiedzialną za docieranie do samego siebie i szukanie swojej drogi. Myślę, że ci, którzy z niej nie skorzystali, mogą naprawdę pluć sobie w brodę. Drugim wyjściem jest obudzenie się i skorzystanie z warsztatów w następnej edycji Akcji Sztuki, bo na szczęście „nie ma czegoś takiego jak jedyna i niepowtarzalna szansa. Życie zawsze daje nam drugą możliwość”.

Agata Kołodziejczyk

21 stycznia 2011

Jedna litera różnicy

Czy poza treścią można też „czytać” formę? Okazuje się, że tak, jeśli do ręki weźmie się książkę liberacką. A cóż to takiego jest? Wiele osób stwierdzi, że jest to jakaś dziwna i trudna do zrozumienia powieść, wręcz żart  autora. Jeszcze inni będą uważać, że trzymają w ręce książkę artystyczną. Ale i tak nie mają racji, bo liberatura to coś zupełnie innego. Sama nazwa, do złudzenia przypominająca „literaturę”, mówi bardzo dużo o tym prądzie. „Liber” -  z łaciny „księga” lub „wolność”, wskazuje, że nadal jest to literatura, ale wolna. A w czym się ta wolność objawia? Otóż we wszystkim. Autor może zrobić ,co zechce, nie tylko z samym tekstem, ale też z szatą graficzną, umiejscowieniem samego tekstu, formą, liczbą stron, wielkością i stylem czcionki oraz wieloma innymi aspektami. Tylko po co to jest robione? Autorzy książek liberackich chcą wzmocnić odbiór tekstu, zmodernizować nasze wyuczone i lekko staroświeckie podejście do literatury. Przez swoje umyślne zabiegi wciągają odbiorcę w pewien rodzaj gry. Są książki w formie pudełka, w których znajdują się pojedyncze kartki, a to do czytelnika należy uporządkowanie ich i stworzenie ostatecznego obrazu powieści. Ale nie ma żadnego klucza, obowiązuje dowolność. Są też takie, które wyglądem nie przypominają tych, które można spotkać w bibliotekach. Mowa tutaj o książce Zenona Fajfera, która jest de facto butelką z włożonym w nią poematem. Ale treść jego jest tak związana z formą (butelką), że autor nie mógł postąpić inaczej, niż  włożyć poemat do butelki i dać czytelnikowi jako jedną całość.

I właśnie z Zenonem Fajferem, który jest twórcą pojęcia liberatura, ale też i z Katarzyną Bazarnik, Krzysztofem Siwczykiem, Maciejem Meleckim można było się spotkać podczas kolejnego wernisażu w ramach Akcji Sztuki>Nowe. Tym razem była to dyskusja panelowa w Miejskiej Bibliotece Publicznej, do której dołączył też Krzysztof Bartnicki, pisarz liberat. Uczestnicy (autorzy książek liberackich, oraz wydawcy) przybliżyli pojęcie liberatury i zaprezentowali jej długą historię. Przywieźli też z sobą książki liberackie wspomnianego już Zenona Fajfera i Krzysztofa Bartnickiego oraz polskie wydania zagranicznych autorów. Dyskusja, utrzymana w duchu akademickim, wyjaśniła wiele niewiadomych związanych z pojęciem liberatury, pokazała różnicę między książką artystyczną a liberacką. Jest ona bardzo prosta. Książkę liberacką od początku do końca tworzy autor, a w książce artystycznej to grafik „bierze na warsztat” cudzy tekst i zmienia jego wygląd, a czasem przez to i przesłanie. Różnicę tę można samemu zauważyć ,odwiedzając Miejską Bibliotekę Publiczną w Tychach do końca stycznia. Jest tam wystawiona książka artystyczna Anny Majki Czech oraz książki liberackie  przywiezione przez uczestników dyskusji. A więc, zobacz nową jakość w literaturze!

Oskar Strzelecki

20 stycznia 2011

Naucz się słuchać

Nasz świat jest szybki. Liczą się obrazy i krótkie migawki. Muzyka? Najlepiej masowa. Mało kto zwraca uwagę na długie zdania. Świat oparty na esemesach i reklamach skutkuje jednak nieporozumieniami. Ludzie nawzajem się nie słuchają. Odnoszę wrażenie, że wiele osób tylko czeka, aż będzie mogło coś powiedzieć. Przerywanie, wtrącanie swoich trzech groszy jest na porządku dziennym. Jednocześnie sami chcemy być zrozumiani i wymagamy od innych, by nas słuchali. Paradoks? I na nic zdają się biblijne opowieści o Babilonie. Jesteśmy niecierpliwi, tak nauczyło nas życie. Jednak gdy się w nie wsłuchamy, możemy odkryć wiele prawdziwych emocji, realnych praw rządzących ludźmi. Słuchanie jest o tyle ważne, że jest potrzebne na każdej płaszczyźnie życia. W pracy, szkole, domu. Bo relacje międzyludzkie są wszędzie, nie możemy się od nich odciąć, zatrzasnąć drzwi, powiedzieć „dość”. Nawet w sztuce dźwięk może odegrać decydującą rolę. Bawić się zmysłami, mylić wzrok i dotyk, układać zagadki i zaskakiwać.

Tak właśnie było na kolejnej wystawie w ramach Akcji Sztuki>Nowe „Nowe słowo i dzieło”. Druga ekspozycja w Andromedzie jest bardzo zaskakująca. Żeby wejść w głąb sali odbiorca musi przejść przez „klatkę” Sławomira Sobczaka. Instalacja „Przejścia konieczne” wzbudza różne emocje. Od entuzjazmu i oczekiwania na to, co będzie, do strachu i niepewności. Po wejściu do obiektu całość zaczyna drżeć. I w dodatku wydawać dźwięk podobny do wielokrotnie przyspieszonego bicia serca. Brzmienie pogłębia zdezorientowanie i  zagubienie odbiorcy. Człowiek czuje się jak w nowym miejscu lub w takim, w którym nie chciałby być. I myślę, że właśnie o to chodziło artyście. Być może w ten sposób chciał pokazać, że w życiu musimy przechodzić przez różne sytuacje. Mimo że nie zawsze tego chcemy, nie mamy wyjścia. Są pewne etapy, których nie da się przeskoczyć. Nie chcemy pisać matury, ale musimy. Nie mamy ochoty na spacer z psem, ale musimy to zrobić. Jak mówi sam artysta, jego praca ma wiele znaczeń i można ją odczytywać na różne sposoby. Dowolność interpretacji jest na tyle szeroka, że wszystko zależy od tego,  na co zwrócimy uwagę. Na ruch klatki, sposób jej wykonania czy może dźwięk. Eneduerabe.

Wychodząc z klatki, odbiorca tak naprawdę nie ma wyboru. Wchodzi wprost do „Domu Owadów” Anny Kutery. I to bez zdejmowania butów! Owady latają mu nad głową. Motyle, ważki, chrabąszcze. Wszystkie płaskie, papierowe i, co zaskakuje, czarno-białe. Pod nimi stoi dyskotekowa kula, która drażni je kolorowymi światłami. Do taktu gra głośna, wesoła muzyka. Nawiasem mówiąc, skomponowana specjalnie na potrzeby instalacji. Tylko co ona ma robić? Po bliższym przyjrzeniu i rozmowie z artystką  doszłam do wniosku, że owady są martwe. Nieżywe. A my, za pomocą koloru i dźwięku chcemy je ożywić. Na chwilę może się obudzą, ale to tylko parę minut. Tak naprawdę już nigdy nie wrócą do naszego świata. Ani one, ani my- wspólnie  nie znamy drogi powrotu. One - bo już nie żyją i tam są. My - bo niszczymy przyrodę, nie dbamy o ekologię i jesteśmy współwinni. Mamy jeszcze szansę, może się obudzimy i nie dopuścimy do tego, aby z naszego powodu liczba mieszkańców domu wzrosła. Może muzyka zadziała jak budzik?

Po wizycie u motyli widz kieruje się do sąsiedniego pomieszczenia. Jest to była sala kinowa, pusta, bez stojących na baczność krzeseł. Na scenie znajduje się instalacja multimedialna Adama Klimczaka. Są to biurka z lustrami oraz lecący w tle film. Film to może zbyt górnolotne określenie. Jest to po prostu zbliżenie na twarz mężczyzny, artysty. Na przemian wypowiada sentencje łacińskie ich polskie odpowiedniki. Głosem oddziałuje na odbiorcę. Daje rady, takie jakie mógłby nam dać starszy człowiek, może ojciec. Tłumaczy, czemu są ważne, zatrzymuje się, rozważa słowa. Zastanawia się nad ich sensem i dzieli się z nami swoimi przemyśleniami. Jest bardzo intrygujący. Ludzie chętnie go słuchają. Przypomina dziadka, bliskiego nam człowieka, który z fajką w ustach opowiada o życiu. Myślę, że warto zatrzymać się także nad kwestią luster. Jest to dosyć nietypowe, bardzo nowoczesne. Dzięki nim także my, widzowie, bierzemy udział w sztuce. Jesteśmy częścią tego, co sie dzieje. Mamy wpływ na to, co się stanie. Ęce pęce, w której ręce?

„Nowe słowo i dzieło” to niezwykły obraz. Tak daleki, przepełniony nowoczesnością i technologią, a jednocześnie tak nam bliski. Tak podobny do na wszystkich. Przyciąga uwagę wyglądem, dźwiękiem i treścią. Pokazuje niezwykłe możliwości i pokłady energii. Możemy do nich dotrzeć, trzeba jedynie tego chcieć.

Agata Kołodziejczyk

16 stycznia 2011

Trzęsienie ziemi

…Chłodna, niezbyt zbita masa ciąży mi w rękach. Z lekkim „plasknięciem” upuszczam ją na toczek. Zimną wodą oblewam ręce. W mistycznej ciszy dotykam gliny. Oczy są niepotrzebne, wręcz je zamykam. Dotyk odgrywa główną rolę. Załatwia wszystko. Ludzie naokoło mnie znikają. Nagle jestem sama. Ja, koło garncarskie, ten kawałek gliny i powietrze unoszące się w pracowni. Naciskam przycisk, który sprawia, że toczek ożywa. Wszystko wiruje. Atmosfera staje się tak gęsta, że można w niej spokojnie zawiesić jedną z prac Gabrysi Kiełczewskiej-Słowikowskiej. Zaczyna się „walka” z surowcem. Wygładzanie, formowanie. Każdy ruch ma znaczenie. Gwałtowność może zniweczyć całą pracę…

„Ceramika nauczyła mnie cierpliwości i pokory. Pokazała, jak ważne jest wyciszenie się, skupienie”. Słowa Gabrieli Kiełczewskiej-Słowikowskiej są jednoznaczne. Artystka prowadząca warsztaty artystyczne w ramach Akcji Sztuki>Nowe to osoba, która przekonała się na własnej skórze, jak bardzo sztuka może wpłynąć na człowieka. Zmienić dosłownie całe życie. Bo jak już się coś robi, to powinno się w to angażować całym sercem. Inaczej nie ma sensu. Nie biec przez temat na łeb, na szyję, byle skończyć. Całą tę pasję i olbrzymie zaangażowanie czuć było podczas spotkania z panią Gabrysią. Zarówno w części teoretycznej, jak i w praktycznej. Gdy z żywą radością w oczach opowiadała o rodzajach ceramiki, możliwościach jej wypalania, metodach starych i nowych. Pomyśle i projekcie, lepieniu, suszeniu, wypalaniu, szkliwieniu, pracy z ogniem. A wszystko przedstawione tak barwnie, tak różnorodnie, że człowiek nawet gdyby chciał, to i tak nie oderwałby się od tego, co się działo. Pani Gabrysia zaraża swoją pasją, mówi nie tylko ustami, ale całą swoją osobą. Łącznie z pracami, które wykonuje. W końcu towarzyszą jej one codziennie. I to nie tylko w pracowni! Miseczki, filiżanki, czy zwariowane czajniki są na każdym kroku. Mówią za autorkę, chwalą się swoimi kształtami i kolorami. Wypychają brzuszki do przodu, zalotnie lśnią w świetle. Z przyjemnością bierze się je do ręki. Odwdzięczają się gładkim dotykiem i subtelnością tworzywa. Aż nachodzi ochota, żeby zaadoptować jedno z milusińskich. Albo samemu spróbować stworzyć takie cudeńko.

Było to możliwe w drugiej części spotkania, która miała charakter czysto praktyczny. „Koło garncarskie to metoda trudna do nauczenia, ale jak już się załapie, na czym polega, to idzie gładko. Ja osobiście bardzo lubię pracować na toczku, w końcu robię to praktycznie codziennie”. Uczestnicy mieli okazję do posmakowania tego sposobu. Zabawa zaowocowała nawet dwiema, całkiem niezłymi, miseczkami. Oczywiście, należy pamiętać, że proces tworzenia jest dopiero na wstępnym etapie. Dopiero za kilka dni będzie można powiedzieć, co w rzeczywistości wyszło z prób tworzenia. Niestety, a może stety, urok ceramiki polega na tym, że na każdym odcinku drogi do końcowego efektu może on ulec zniszczeniu. Trzeba być niezwykle uważnym i precyzyjnym. Gdy chcemy coś stworzyć, zaczyna nam zależeć i automatycznie rośnie w nas determinacja. Dążymy do celu. Potrafimy być opanowani, stres się redukuje. Ceramika i modelowanie są przecież wykorzystywane w medycynie jako doskonała forma terapii. Czy to jako antystresowe zajęcia dla dorosłych, czy też pomagające poznać inny świat lekcje dla niepełnosprawnych dzieci. Już w czasie jednych warsztatów można było wejść w tę magiczną krainę. Poczuć dłonią dotyk ziemi.

Całe spotkanie było przeplatane barwnymi anegdotkami pani Gabrysi. A to na temat studiów, a to szkoły. Absolwentka Kruczka bardzo dużo opowiadała o swoich perypetiach z chemią, o planach, które nie weszły w życie, palcu bożym, który zdecydował o jej pierwszym kontakcie z ceramiką. Spotkanie przebiegło niezwykle miło i stanowczo za szybko. Na szczęście zawsze będzie można tam wrócić, wystarczy zadzwonić do artystki i umówić się z nią na warsztatowe spotkanie.

…Przyciskam rękę mocniej do gliny. Czuję jej ciepło. Jest niezwykle podatna, posłuszna. Ruchy są płynne. Niebywale wolne. Czuje specyficzny zapach, glinę pod paznokciami. Wir wciąga, sprawia, że będziesz chciał tam przyjść jeszcze raz i jeszcze…
Agata Kołodziejczyk

Chłodny dotyk ziemi

Wraz z Agatą i Moniką usilnie poszukujemy pracowni Gabrysi Kiełczewskiej-Słowikowskiej. Poszukiwania utrudnia fakt, że nie pamiętamy adresu. Dębowa 30? A może 40? Jakby tego było mało, pada deszcz, co w połowie stycznia nie jest niczym przyjemnym. Wreszcie widzimy logo Akcji Sztuki>Nowe przyklejone na drzwiach wejściowych bloku przy ulicy Dębowej 40. Tak, to musi być tutaj. Wchodzimy do pracowni, gdzie Gabrysia Kiełczewska-Słowikowska zaczęła przed chwilą warsztaty dla Beaty Wąsowskiej i Anny Kutery (notabene też artystek). Uff, zdążyliśmy.

Słuchamy wykładu i oglądamy prezentację o ceramice. Jako przeciętny człowiek nie zdawałem sobie sprawy, że zrobienie jednego kubka zajmuje aż tak dużo czasu. Nie byłem też świadom, że na każdym z tych etapów wszystko może się zepsuć. Dlatego pochłaniałem wszystko to, co usłyszałem. Chciałem nadrobić braki w wiedzy. A było o czym słuchać. O tym, skąd bierze się glina, jak się ją przygotowuje, jakie są techniki wyrobu ceramiki, co to jest szkliwo i wiele innych rzeczy, które składają się na ostateczny efekt, czyli nasz kubek. Otacza mnie też wiele naczyń, czy to gotowych i używanych do picia herbaty, czy też schnących na regale za mną. Widzę też ukończone już prace artystki i nie mogę uwierzyć, że zostały zrobione ręcznie. Wykład się kończy, a my przechodzimy do części praktycznej warsztatów.

Gabrysia Kiełczewska-Słowikowska zaczyna zagniatać glinę, by móc ją umieścić na toczku, czyli kole garncarskim. W jej rękach glina wydaje się być bardzo posłuszna, a całość wygląda jak zagniatanie ciasta na pizzę. „Wszyscy ceramicy, jakich znam, bardzo dobrze robią ciasta drożdżowe” - to odpowiedź artystki na uwagę, że proces ten jest bardzo podobny do tego, co się dzieje w kuchni. Po chwili już patrzyliśmy, jak Agata radzi sobie przy toczku. Początkowo nie chciałem spróbować, ale komentarze Agaty, że jest to bardzo fajne, ostatecznie mnie zachęciły. A więc usiadłem i poczułem glinę na własnych dłoniach. Ta akurat była szara, chłodna i bardzo wilgotna. Włączyłem urządzenie i zacząłem formować glinę. Początkowo szło mi niezdarnie, ale gdy się skupiłem, było sto razy lepiej. „Koło garncarskie uczy cierpliwości i pokory” - te słowa artystki były jak najbardziej prawdziwe i oddawały istotę pracy przy toczku. Wszystkie ruchy wykonywałem powolnie, uważając, by niczego nie zepsuć i nie zachlapać całej pracowni artystki. Po ponad pół godzinie zacząłem zbliżać się ku końcowi. Teraz wystarczyło odciąć miseczkę od pozostałej gliny i przenieść na tacę do suszenia. Niestety, podczas przenoszenia, mimo całej ostrożności, jaką w to włożyłem, miseczka lekko się zdeformowała. Ale jak na mój pierwszy raz jestem z siebie bardzo zadowolony. W końcu stworzyłem coś własnymi dłońmi! Następna była Monika, która początkowo oporna, okazała się bardzo sprawna w tworzeniu miseczki. A tak bardzo nie chciała się zgodzić…

Wywiązała się spontaniczna rozmowa o ceramice, a gdy artystka dowiedziała się, że jesteśmy uczniami tej samej szkoły, którą ona skończyła, zboczyliśmy na temat naszego liceum. Gabrysia Kiełczewska-Słowikowska z rozrzewnieniem wspominała czasy szkolne i nauczycieli (niektórych mamy wspólnych), a my opowiadaliśmy jej, co się zmieniło od czasów jej matury. Wychodząc, czułem się dumny z siebie, bo stworzyłem własną miseczkę!

Oskar Strzelecki